poniedziałek, 04 listopada 2013 23:30 |
PROLOG
Ilekroć Sorokin wychodził z gabinetu Józefa Stalina - a od pewnego czasu był w nim częstym gościem - zawsze miał wrażenie, że zmienił się w karła i ledwo dosięga mosiężnej klamki. Była to pewnie wina wielkich drzwi i wysokiego sklepienia. Na Kremlu wszystko przytłaczało go swoim ogromem, przypominając, że choć zaszedł w życiu naprawdę daleko, to był tylko pyłkiem wobec potęgi wiecznej Rosji.
Gdyby Lew Aleksandrowicz Sorokin urodził się w Stanach Zjednoczonych, uchodziłby tam za wzorcowy przykład "self-made mana" - człowieka, który własnym wysiłkiem wydźwignął się ze społecznych nizin, żeby zostać ważną i powszechnie szanowaną personą. Być może zdobyłby znaczny majątek albo stanął na czele wielkiego przedsiębiorstwa. Możliwe też, że nie osiągnąłby zupełnie nic i zakończyłby życie w więzieniu, ponieważ we wczesnej młodości przejawiał pewne zamiłowanie do bijatyk i alkoholu. Z tego samego względu nie mógłby zostać senatorem, burmistrzem ani nawet szefem tajnej policji. Amerykanie kładli w tamtych czasach zbyt duży nacisk na walory moralne kandydatów na te stanowiska.
|
|
wtorek, 05 listopada 2013 22:00 |
Moskwa nie przyjęła go z otwartymi ramionami. W mieście panowała wojenna gorączka. Oddziały rosyjskiego wojska maszerowały bez przerwy raz w jedną, raz w drugą stronę. Ludzie robili zapasy na wypadek oblężenia. O znalezieniu pracy nie było mowy. Sorokin najął się u pewnego Żyda do obnośnej sprzedaży papierosów, żeby w ogóle jakoś przeżyć. Nosił towar po ulicach na ciężkiej desce uwiązanej do szyi jak koń pociągowy. Nienawidził tej roboty, ale dzięki niej znacznie poszerzył swoją wiedzę na temat świata. Słuchając ulicznych rozmów, dowiedział się na przykład, że wojna, która toczyła się na świecie, była sprawą dość poważną. Matka Rosja toczyła ją z Germańcami. Były to zbiry w spiczastych hełmach, które należały do jednej z dwóch band - Niemców albo Austriaków. Całkiem niedawno Germańcy pobili rosyjskie wojsko, a teraz szykowali się, żeby odebrać Matce Rosji Warszawę.
Sorokin zgłosił się do wojska. Nie miał co prawda pojęcia, gdzie leży Warszawa, ale zagrzany przez patriotyczne odezwy, nie mógł pozwolić, żeby dostała się w brudne łapy Germańców. Był silny i wyrośnięty na swój wiek, więc bez trudu przekonał komisję rekrutacyjną, że ma siedemnaście lat. Ponieważ jeździł dobrze konno, został wcielony do Uralskiej Dywizji Kozaków i wysłany na front.
|
poniedziałek, 27 sierpnia 2012 11:00 |
PROLOG
styczeń 1943, Warszawa
Kiedy Lars Rainer został mianowany szefem warszawskiego Gestapo, poczuł się perfidnie oszukany. Jeszcze przed miesiącem był pewien, że sprawa jest na dobrej drodze i już niedługo zostanie przeniesiony do ukochanego Lyonu. Dostał przecież awans na Obersturmbahnführera, a przed czterdziestką rzadko kto awansował aż tak wysoko. Mogło to oznaczać tylko jedno: szykowali go na szefa Gestapo w Lyonie.
Niestety, teraz widział, że wszystko było od początku ukartowane: kurs języka i kultury polskiej, skierowanie na kampanię polską we wrześniu trzydziestego dziewiątego, no i ta piekielna służba w Einsatzgruppen. Hansie Frank nigdy nie zamierzał dotrzymać słowa. Zresztą, prawdopodobnie nie miał nawet takiej władzy. Był przecież tylko administratorem wschodniej prowincji Rzeszy, pozbawionym realnych wpływów. To tak jakby starać się o stanowisko pretora przez namiestnika Rzymu w Judei.
|
poniedziałek, 27 sierpnia 2012 11:00 |
Tymczasem w gabinecie przy Polizeistrasse panowało rozkoszne ciepło, a miękki skórzany fotel przyjmował nowego pana jak wierny pies. Rainer sprawdził wszystkie szafki i szuflady, upewniając się w przekonaniu, że zmarły Standartenführer Keller był alkoholikiem. Wszędzie było pełno butelek z resztkami koniaku i niedomytych kieliszków. Resztę osobistych rzeczy jego poprzednika wsadzono do kartonu, który stał przy ścianie pod drzwiami. Rainer zawahał się, ale natura policjanta była silniejsza niż zasady dobrego wychowania. Otworzył karton. Nie szukał niczego konkretnego. Wiódł go ten sam instynkt, dzięki któremu rozwiązał sprawę osławionego 'rzeźnika z Kassel', a potem już jako inspektor Interpolu w Lyonie doprowadził do pojmania międzynarodowej siatki fałszerzy.
Były to złote lata. Życie pędziło wtedy jak rumak w pełnym galopie. Śledztwa, sukcesy, kobiety, cygara, nocne spelunki, jedzenie, spanie, picie - wszystko sprawiało mu nieziemską przyjemność. Najpiękniejszy był czas spędzony w Lyonie na stanowisku inspektora Interpolu. Za oknem jego biura rosło wielkie drzewo. Uwielbiał ten widok, podobnie jak międzynarodową atmosferę, w której się obracał, oraz podziw, jakim darzyli go koledzy za jego przenikliwość i inteligencję.
|
wtorek, 28 sierpnia 2012 11:00 |
Dobrze rozumiał więc, w jakim stanie znajdował się Keller po odejściu żony. Sam nigdy się nie ożenił. Po prostu nie interesowała go posada ojca i męża, jak mawiał o tym z przekąsem. Nie chciał w niczym przypominać swojego ojca - brodatego patriarchy wielodzietnej rodziny i nieudanego artysty malarza. A jednak to właśnie ojciec pomógł mu odnaleźć się w nowych Niemczech.
W trzydziestym siódmym roku w Boże Narodzenie Rainer uległ w końcu namowom matki i pojechał na święta do rodzinnego domu w Hesji. I tak nie miał nic lepszego do roboty. W Norymberdze czuł się całkowicie wyobcowany. W tamtych czasach miasto to było czymś w rodzaju Mekki dla nowej państwowej religii. Raz do roku odbywał się tu wielki zjazd partii NSDAP, który przypominał coś pomiędzy gigantycznym nabożeństwem, a świętem piwa. Wszędzie roiło się od rozhisteryzowanych tłumów. W powietrzu fruwały sztandary ze swastykami i pełne namaszczenia słowa: naród, triumf woli, krew, ziemia i tym podobne. Rainerowi robiło się od tego wszystkiego niedobrze. O krwi, ziemi, a przede wszystkim o narodzie nasłuchał się dosyć w dzieciństwie za sprawą ojca.
|
|
|
|
|