"Czas Honoru. Pożegnanie z Warszawą" - fragment pierwszy |
poniedziałek, 04 listopada 2013 23:30 | |
PROLOG Gdyby Lew Aleksandrowicz Sorokin urodził się w Stanach Zjednoczonych, uchodziłby tam za wzorcowy przykład "self-made mana" - człowieka, który własnym wysiłkiem wydźwignął się ze społecznych nizin, żeby zostać ważną i powszechnie szanowaną personą. Być może zdobyłby znaczny majątek albo stanął na czele wielkiego przedsiębiorstwa. Możliwe też, że nie osiągnąłby zupełnie nic i zakończyłby życie w więzieniu, ponieważ we wczesnej młodości przejawiał pewne zamiłowanie do bijatyk i alkoholu. Z tego samego względu nie mógłby zostać senatorem, burmistrzem ani nawet szefem tajnej policji. Amerykanie kładli w tamtych czasach zbyt duży nacisk na walory moralne kandydatów na te stanowiska. Na szczęście Sorokin urodził się w kraju całkowicie wolnym od podobnych ograniczeń. W Związku Sowieckim, jak mawiał towarzysz Lenin, nawet zwykła sprzątaczka mogła zostać ministrem. Nic nie stało więc na przeszkodzie, by syn chłopa z Czarnego Jaru w obwodzie astrachańskim objął funkcję ludowego komisarza bezpieczeństwa publicznego drugiej rangi i stał się zaufanym człowiekiem samego towarzysza Stalina. Droga Sorokina do tej oszałamiającej kariery nie prowadziła przez szkoły, uniwersytety czy choćby kursy wieczorowe. Z początku młody Lew w ogóle nie miał nadmiernie rozbudzonych ambicji. Zupełnie wystarczało mu, że doktor Akunin z Astrachania, dentysta, który miał daczę nad rzeką pod Czarnym Jarem, zatrudniał go przy koniach, ilekroć przyjeżdżał ze swoimi gośćmi na wczasy. Korzystała zresztą na tym cała rodzina Sorokina. Jego matka prała doktorowi i jego letnikom ubrania, a dwie siostry pracowały na daczy jako kucharki i pokojówki. Doktor Akunin płacił bardzo dobrze, a raz nawet wyrwał chłopcu za darmo dwa zęby. Wszystko się zmieniło, gdy Sorokin skończył czternaście lat. W tym samym roku na świecie wybuchła wielka wojna, choć w Czarnym Jarze nie odbiło się to zbyt głośnym echem. Życie toczyło się jak zwykle. Był upalny sierpień. Nocami gwiazdy spadały z nieba całymi garściami, a w ciągu dnia białe pyłki unosiły się leniwie nad polami. Doktor Akunin przyjechał tym razem z całą gromadą gości. Wśród nich była jedna niezwykła postać - dziewczyna w jedwabnej bluzce. Do tej pory Sorokin nie zawracał sobie głowy dziewczynami. Czasem podglądał je gdy kąpały się na golasa w rzece, ale to wszystko. Dziewczyna w jedwabnej bluzce miała jednak w sobie coś takiego, że nie można było od niej oderwać oczu. Była starsza od Sorokina. Miała siedemnaście albo nawet osiemnaście lat i nawet na niego nie spoglądała, kiedy pomagał jej dosiąść konia. Coś dławiło go w piersiach, kiedy dotykał jej trzewika. Za którymś razem postanowił się odezwać. W rodzinnej wsi pozostało mu do zrobienia już tylko kilka rzeczy. Przede wszystkim zaczekał, aż doktor Akunin zapłaci mu należną pensję. Bez pieniędzy nie było przecież co marzyć o wyprawie do stolicy. Letnicy wyjechali na początku września. Było wciąż upalnie, ale wieczory robiły się coraz krótsze. Cała rodzina Sorokina stała na piaszczystej białej drodze i machała na pożegnanie odjeżdżającym bryczkom. Tylko Sorokin nie machał. Nocą spakował zapasową koszulę, kawałek chleba, nóż do obrony i wymknął się po cichu z chaty. Choć droga do Moskwy nie prowadziła w pobliżu daczy doktora Akunina, skręcił w tamtą stronę. Przeskoczył przez płot i popchnął drzwi domku. Ustąpiły ze skrzypieniem. Doktor Akunin nigdy nie zamykał domu, kiedy wyjeżdżał - nie było przed kim. W okolicy mieszkali przecież tylko ludzie, którym płacił za opiekę nad swoją posiadłością. W ciemnym salonie bieliły się pokrowce naciągnięte na meble. Panowała cisza. Za oknem wisiał sierp księżyca. Sorokin przeszedł do kuchni. Nie śpiesząc się, rozpalił ogień w palenisku, po czym wziął płonącą żagiew, wrócił do salonu i podpalił kolejno wszystkie pokrowce. Ogień buchnął radośnie ze wszystkich stron. Płomienie rosły w oczach, tańcząc i pląsając dziko jak wyzwolone duchy. W jednej chwili zrobiło się gorąco; słup ognia rozpłaszczył się pod sufitem i wściekły, że nie może na razie przebić się na wyższe piętro, miotał się po całym pomieszczeniu; meble zaczęły syczeć i trzeszczeć. Sorokin wypadł na zewnątrz. Dacza doktora Akunina stała w ogniu. Było to piękne widowisko. Sorokin chętnie zostałby do samego końca, ale we wsi zaczynały się zapalać światła. Ktoś zauważył ogień nad rzeką. Sorokin splunął więc pogardliwie w stronę płonącego domku i wyruszył w drogę.
[Wydawnictwo Zwierciadło]
Kup w promocyjnej cenie w księgarni Zwierciadło Czytaj także:
|