Drugą część opowiadania chciałabym zadedykować Marlenie. :) Dziękuję za wsparcie i dobre słowo. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Było upalne, czerwcowe południe. Warszawa, 1934 roku. Halka wzięła tego dnia wolne, Tomasz skończył pracę wcześniej. Ona - z kilkoma wypchanymi zakupami torbami - ostrożnie stawia każdy krok na tramwajowym stopniu. On - sekundy przed odjazdem wskakuje do wnętrza tramwaju, wpadając na szczupłą dziewczynę. Zaskoczona i poirytowana, z zawziętą miną odwraca się, przekonana, że krzyknie za moment na jakiegoś małolata. - Zegarek niech ci matka kupi, żebyś się na następny tramwaj nie spóź... - jej oczom ukazał się jednak dorosły i postawny mężczyzna, zaskoczony kierowanym do niego wyrzutem. Oboje, po chwilowym szoku, w jednym momencie, pośpiesznie i z pokorą wykrztusili z siebie: - Ja... Przepraszam. Naprawdę, to nie... Nie, nie.
Halka kątem oka spostrzegła tabliczkę z nazwą ulicy, na której musiała wysiąść. Spojrzała na niego i zdezorientowana - chociaż sama nie wiedziała dlaczego powiedziała: - Jeszcze raz przepraszam. Ja już tutaj. Wysiadam - tutaj. Niezgrabnie przeciskając się między podróżnymi, opuściła tramwaj. Tomasz zaintrygowany drobną panienką po chwili namysłu wyskoczył z tramwaju.
Po niedawnym przekomarzaniu z kolegami, którzy mówili, że to "już najwyższy Tomaszku czas, byś się w końcu ożenił lub zaręczył chociaż!?" postanowił wykorzystać okazję i wypatrzeć dla siebie jakąś kobietę. Nigdy nie był "zbyt obrotny" - jak mawiał jego ojciec - w tych sprawach, toteż pierwsze próby zalotów kończyły się niesłychanym fiaskiem. Irytowały go próby swatek z przeróżnymi "damami". Ani on im, ani one jemu do gustu raczej nie przypadały. Ta, na którą wpadł w tramwaju była inna. Skromna. Taka drobna. W sam raz - jak dla niego.
Zrobił dwa, trzy większe kroki i już stał obok tej dziewczyny, która z każdą chwilą wydawała mu się ładniejsza, elegantsza i dostojniejsza, mimo że człapała w skromnej sukience, ze zwichrowanymi włosami. Pomyślał, że nigdy nie zrobił czegoś spontanicznie, mógłby chociaż raz zaryzykować, a jeśli wyjdzie na wariata, to za jakieś 40 lat będzie miał się z czego śmiać. Bez większego zastanowienia wypalił: - Czy jako rekompensatę za "tramwajową kolizję" mogę pani pomóc? - potem poszło gładko, samego siebie nie podejrzewał, że może zachować się tak odważnie i beztrosko zarazem - Mam na imię Tomasz i bardzo mi się podobasz - zawahał się - Yy... Pani mi się podoba! Halka miała ochotę wybuchnąć śmiechem, ale z trudem udało jej się zachować kamienną twarz. - Tomasz? - powtórzyła - W takim razie: Tomasz, to masz! - i wręczyła mu najcięższe torby, śmiejąc się przy tym beztrosko. Przez moment popatrzyli w swoje oczy i zaśmiali się szczerze, zdając sobie sprawę z dziecinności swojej dorosłości. - Ja mam na imię Halka - powiedziała przed siebie. Spokojnie ruszyli szarą ulicą. Krawiec - bo tak mówili na Tomasza w czasie wojny - był tego dnia wniebowzięty. Wręcz zaczarowany. Odprowadził dziewczynę pod same drzwi, do domu wracał jak na skrzydłach. Po drodze już obmyślił plan, jak kolejny raz spotkać Halkę. Wiedział, gdzie mieszka, więc postanowił od czasu do czasu czekać na nią w pobliżu kamienicy i niby przypadkiem spotykać ją i odprowadzać, to tu, to tam. Pogratulował sobie w myślach i uznał ten dzień za naprawdę udany.
Tak Krawiec poznał Halkę - przypadkiem. Nieprzypadkowo jednak - nigdy o niej nie zapomniał.
[cdn]
|